Menu
Szukaj
Koszyk

Jak to się wszystko zaczęło?

Ostatnio dostaję dużo pytań o to, jak to się stało, że założyłam własne wydawnictwo. Otóż prawda jest taka, że zamknęłam oczy i skoczyłam.

  • dodano: 17-05-2022

Przejdź do wpisu

Ostatnio dostaję dużo pytań o to, jak to się stało, że założyłam własne wydawnictwo. Otóż prawda jest taka, że zamknęłam oczy i skoczyłam.

Nie analizowałam rynku, nie sprawdzałam, ile wydawnictw na nim funkcjonuje, nie robiłam prób i nie gromadziłam wcześniej społeczności. Prosto z objęć macierzyństwa wskoczyłam w objęcia umów, faktur, kas fiskalnych, pośredników i całej związanej z tym papierologii. W worek swojego doświadczenia zapakowałam jedynie dwa kierunki studiów (bibliotekoznawstwo i krytyka literacka), jeden rok pedagogiki, kurs bajkoterapii, kilka chwil pracy z dziećmi w różnych placówkach i kilka przerzuconych palet wydawanego z mojej inicjatywy magazynu polonijnego dla dzieci.

Był maj 2020 roku. Mój syn skończył pierwszy rok życia, a mnie już trochę nosiło. Na świecie szalał koronawirus, a nasz premier uznał, że zabronienie ludziom spacerów po lesie okaże się najlepszym antidotum na pandemię. Trochę znudzona tym zamknięciem, napisałam któregoś dnia do Gosi Herrery, z którą połączyła mnie wspólna pasja i podobna sytuacja życiowa: obie mamy koty i dwójkę dzieci. W ten sposób XXI wiek podesłał mi kiedyś Gosię jak Anioła, z całym dorobkiem inwentarza.

W alternatywnej rzeczywistości Gosia powiedziałaby: „Ej, to chyba głupi pomysł. Jest środek pandemii, nie mamy pieniędzy”. Ale w mojej rzuciła dzielnie: „Dobra! Niech się dzieje! Skaczemy!”.

I skoczyłyśmy. Metaforycznie, rzecz jasna, bo faktycznie jedyne, co nam skoczyło, to ciśnienie, gdy dosłownie wszystko i wszyscy rzucali nam kłody pod nogi.

Pomyślcie sobie o dowolnej przeszkodzie, nawet takiej mało realnej, z kosmosu. I tak, z nią również musiałyśmy się zmierzyć na naszej drodze!

Z tego względu dopiero w listopadzie udało nam się wszystko sformalizować. Firma oficjalne powstała, a książka, nasza pierwsza – Tornado Jumi czekała już gotowa na sygnał do startu.

Maszyna ruszyła.

Po roku Gosia uznała, że chce spróbować swoich sił na innych polach i odeszła od Dziwimisiów. Ale tylko na papierze, bo przecież w każdej sekundzie mogę liczyć na jej rady i pomoc. I do końca świata będę jej wdzięczna za to, że wtedy wzięła mnie za rękę i razem skoczyłyśmy. Jest dobrym duszkiem tego przedsięwzięcia.

Zostałam sama na placu boju. Nie powiem, żebym w pierwszej chwili nie miała ochoty schować pod kołdrą i powtarzać jak mantrę: „Nie chcę! Nie dam rady”. Jednak wtedy mój wspaniały mąż wyciągnął mnie spod tej kołdry, ocierał hektolitry łez, wręczał kawę i stawiał do pionu.

A gdy już nic nie pomagało, to pisałam o tym otwarcie na w mediach społecznościowych: że to bez sensu, że z czym do ludzi. I dosłownie każda osoba, która wtedy mi odpowiedziała czy wstawiła serduszko pod postem, jest powodem, dla którego Dziwimisie nie siedzą pod kołdrą.

Ta firma to ja, Klaudia, mój mąż, moje dzieci, które dzielnie noszą kartony i przyklejają naklejki, moi rodzice, którzy mówią: „Weźmiemy maluchy, a ty działaj”. I Wy, czytelnicy, od których dostaję tak dużo ciepła i wiary, że to aż niewiarygodne.

Czasem pewnie schowam się jeszcze pod kołdrę, a czasem będę stać zwycięsko na szczycie Annapurny (to mój ulubiony „ośmiotysięcznik”).

Dziękuję, że jesteście ze mną.